Ciekawy rok nam się szykuje. Wybory w Polsce, także w licznych krajach Unii, inauguracja rządów Trumpa, próby oficjalnego już wprowadzenia cenzury i likwidacji wolności w Unii, zapewne przełom w wojnie na wschodzie, do tego przemiany w Syrii, kwestia Tajwanu i sporo innych. A w naszym regionie – kwestia polityki ukraińskiej wobec Słowacji, Węgier i Austrii. Jako że sytuacja ta jest najświeższa, dosłownie od 1 stycznia mająca miejsce, to zatrzymajmy się przy niej.
W mediach właściwie wszystkie główne strony sceny politycznej jasno osądziły sprawę i stanęły po stronie Ukrainy – jakżeby inaczej. Pomimo że ofiarą są tu jedynie cywile i zwykli ludzie, a całość jest de facto hybrydową agresją Ukrainy na kraje będące członkami NATO i UE, to i z lewa, i z prawa widać poparcie dla coraz bardziej nieprzewidywalnej Ukrainy, rządzonej przez coraz bardziej cynicznego i bezczelnego Zełenskiego.
A o co chodzi? Ukraina zamknęła gazociągi biegnące przez jej terytorium, a którym to biegł gaz docierający do Węgier, Słowacji i Austrii. To zaś wynika z faktu, iż umowa na przesył gazu wygasła, a Ukraina sukcesywnie odmawiała i dalej odmawia jakiegokolwiek podpisania nowej umowy. Chciałoby się rzec, że to ciekawie świadczy o tych rzekomo straszliwych dla Rosji sankcjach, skoro w 3 roku wojny kraje UE swobodnie kupują gaz z Moskwy, i to transportowany przez terytorium Ukrainy. A właściwie kupowały, bo decyzja Ukrainy odcięła je od tego i ostatecznie stanęły one wobec sporego problemu. Dziś m.in. Włochy deklarują pomoc w dostawach gazu dla tych krajów, ciekawsze jednak jest odpowiedzenie na podstawowej pytanie – co zyskała tym ruchem Ukraina? Otóż kompletnie nic. Ani specjalnie nie uszczknęła dochodów Rosji, ani nie zmniejszyła w żaden sposób ich możliwości militarnych czy mobilizacyjnych, za to ludność i politycy Węgier czy Słowacji z pewnością długo jej to będą pamiętać.
A jak my powinniśmy się do tego odnieść? Czy faktycznie fanatycznie pro-ukraińskie stanowisko rządu w Warszawie jest słuszne? Po pierwsze, zwróćmy uwagę na kwestie sojuszów i formalnych powiązań. Słowacja czy Węgry to nasi sojusznicy w ramach NATO, kraje członkowskie UE, kraje Grupy Wyszehradzkiej oraz, ostatecznie, bliskie nam historycznie, kulturowo i regionalnie narody. Oczywiście, możemy kręcić nosem na ich inne podejście do Rosji, zwłaszcza w przypadku Węgier, jednak nie zmienia to powyższych faktów. A jeśli wspomniane organizacje i formaty mają faktycznie być skuteczne i działać, jak teoria nakazuje, to w ich ramach powinna obowiązywać elementarna solidarność. Wiemy dobrze, że tak nie jest, a zwłaszcza UE jest areną podzieloną na uprzywilejowane kraje starej piętnastki i wszystkie pozostałe. Jednak jeśli myślimy o jakiejkolwiek reformie i zmianach w ramach Unii, to może faktycznie warto zacząć od zmiany sposobu myślenia?
Po drugie, polityka Ukrainy – nazwijmy to wprost: polityka agresywna, nieprzewidywalna, pozbawiona wszelkich skrupułów – objawia się szerzej niż tylko w przypadku tego gazociągu. Sami już doświadczyliśmy wojny zbożowej z nimi, cały czas na tapecie jest kwestia wołyńska, do dziś nie doczekaliśmy się, aby Zełenski odszczekał to, co powiedział o rzekomo prorosyjskiej polityce Polski na forum ONZ. Nie wspominając już o kwestii donoszenia do unijnych agend i instytucji na Polskę przez ukraińskich polityków. Tak więc sprawa jest dużo szersza i bardziej wielowątkowa.
Przecież to ukraińskie firmy coraz częściej wykupują polskie przedsiębiorstwa, a składające się coraz częściej z ukraińskich weteranów grupy przestępcze zaczynają przypominać społeczeństwu, czym były lata 90-te i czasy grupy wołomińskiej czy pruszkowskiej. Do tego dochodzi całkowite pominięcie Polski w planach odbudowy Ukrainy po wojnie czy półoficjalne porozumienie Ukrainy z Berlinem, którego ofiarą siłą rzeczy musi być Polska. Tak więc nie mówimy tu tylko o jednym, incydentalnym sporze o gazociągi, ale o całościowym obrazie funkcjonowania Ukrainy w ramach polityki wobec krajów naszego regionu.
Polityki, która jest nie tylko agresywna, pozbawiona wdzięczności czy symetryzmu, ale wprost bezczelna czy nawet „szalona”. A pamiętajmy – prowadzą ją elity państwa uwikłanego w wojnę na wschodzie, zniszczonego, zbankrutowanego i generalnie mającego niewielkie możliwości działań na naszym kierunku. Co, gdyby Ukraina mogła w pełni zaangażować się w polityce na kierunku zachodnim? Co, gdyby robiła to, nie będąc krajem marzącym o członkostwie w UE i NATO, ale będąc członkiem obu tych instytucji? Skoro już teraz są rozsadnikiem bezpieczeństwa i krajem destabilizującym sytuację oraz generującym wysoce konfliktowe scenariusze, to co, gdy staną się członkiem UE i to w ramach frakcji niemieckiej?
Jednym z głównych argumentów za członkostwem i sensownością istnienia Unii NATO było i jest to, że organizacje te zapewniają bezpieczeństwo, pośredniczenie we wszelkich negocjacjach, niwelowanie sytuacji konfliktowych, zapewniać mają integrację i współpracę. Kraje, które do tej pory aspirowały do tych struktur, udowodnić musiały, kolokwialnie mówiąc, że nadają się do takiego modus operandi, że są krajami przewidywalnymi, umiarkowanymi, skorymi bardziej do działań pokojowych niż agresywnych i skalujących wszelkie sytuacje potencjalnie konfliktowe. Czy krajem takim jest dziś Ukraina? Czy Ukraina, która raz po raz przejawia takie czy inne wrogie zachowania wobec nas, Słowaków, Węgrów, Austriaków, pokazuje, że nadaje się do Unii i NATO?
Abstrahuję już całkowicie od głównych problemów wojennych i politycznych tego państwa oraz tego, że brak obecnie perspektyw na to, by Ukraina mogła myśleć o wejściu do NATO. Rosja bowiem zbytnio przeważa na froncie i czuje się krajem zwycięskim (generalnie ma rację), a to powoduje, że ewentualny rozejm i docelowy pokój nigdy nie odbędą się przy pozwoleniu Ukrainie na dołączenie do Paktu.
I aż trudno mi uwierzyć, że to powiem – ale może to i lepiej. NATO w żaden sposób nie ma wypracowanych metod niwelowania różnic i konfliktów w ramach swego grona, co udowadnia spór Grecji i Turcji, a obecność Ukrainy, zwłaszcza przy takich postawach Budapesztu i Bukaresztu względem Rosji, musi automatycznie generować wysokie ryzyko sytuacji konfliktogennych.
Inna sprawa, że polityka Ukrainy jest straszliwie wprost… głupia. Jako nacjonalista gotów jestem zrozumieć każdą politykę danego państwa, o ile ma przynieść mu realne korzyści czy realizować szeroko rozumianą rację stanu. A czy tak tu jest? Przecież rządy Słowacji i Węgier w podzięce za hybrydową agresję Kijowa nigdy nie zgodzą się na wejście tego kraju do Unii i NATO, no chyba, że zmieni się tam rządząca opcja – na co obecnie mało perspektyw (zwłaszcza na Węgrzech). Do tego w innych krajach regionu rośnie gwałtownie świadomość tego, jak bardzo nieprzewidywalna i agresywna, ale i krótkowzroczna i plemienna (w najgorszym znaczeniu tego słowa) jest polityka Zełenskiego i rządzących Ukrainą elit politycznych.
Trochę to zresztą wina Polski. To między innymi nasza poddańcza, niesymetryczna i pozbawiona jakiegokolwiek oczekiwania wzajemności polityka przyzwyczaiła Kijów do tego, że wszyscy wokół nich tańczą, jak im komik zagra. I tak, główny argument Ukrainy – że to oni walczą z Rosją i bronią Europę przed rosyjskim imperializmem – jest prawdziwy, ale też łatwo go odwrócić w ramach realpolitik, mianowicie: to Wy jesteście w stanie wojny i w dużo gorszej sytuacji, a nie my.
W czasie ostatniej wojny światowej Polska pozbawiona została całego terytorium, ludności i gospodarki, a mimo to Brytyjczycy naliczali nas za utrzymanie rządu, armii i polskich instytucji na emigracji. Tak więc tym bardziej my możemy oczekiwać jakiejkolwiek – i to wymiernej – wzajemności od Ukrainy w zamian za pomoc. Kwestia tych nieszczęsnych, bo ciągnących się w nieskończoność, ekshumacji jest tu wręcz sztandarowa. Czy kilkaset czołgów i BWP-ów dla Ukrainy nie są wystarczająco cenne, aby zgodzić się na te ekshumacje, upamiętnienie ofiar etc.? Czy polski rząd naprawdę nie ma narzędzi, by wymóc na Ukraińcach rezygnację z budowy muzeum Szuchewycza, co jest dla mnie jawną i bezczelną już antypolska prowokacją?
Tymczasem przyzwyczajeni do dostawania wszystkiego za nic Ukraińcy dziś prowadzą politykę przeciw Słowacji czy Węgrom, ale przecież jutro to może być Polska. Znów się może pojawić kwestia handlu produktami rolnymi, energetyczna, surowcowa, jakakolwiek w gruncie rzeczy. Niskie koszty i podobne niektóre sektory gospodarki, oraz podatność na inwestycje tworzy z Ukrainy potencjalnie groźnego dla nas rywala, do tego gotowego na pełną integrację z niemiecką ekonomią i racją stanu. Nie możemy liczyć na wsparcie Berlina czy Paryża, jednak łatwo wyobrazić sobie sytuację, że w razie podobnego wrogiego działania wobec Polski, jak teraz ma miejsce wobec Słowacji i Węgier, to właśnie te kraje – i inne regionu – będą dla nas realnym wsparciem i umożliwią prowadzenie polityki na korzystnych dla nas zasadach. Oczywiście – o ile my nie będziemy, jak to ma miejsce, regularnie stawać przeciw nim, w ramach jakichś bredni o walkę o praworządność czy wspierania demokratów (czytaj: agentów wpływu niemieckiego rządu), bo to skończy się nie tylko sporym pogorszeniem relacji dwustronnych (co już mam miejsce), ale i słabymi perspektywami na przyszłość. A czy naprawdę Polacy, Słowacy czy Węgrzy chcą nie tylko doświadczać skutków agresywnej polityki Ukrainy, ale i przez tą Ukrainę być de facto rozgrywani jedni przeciw drugim?
Można oczywiście mieć pretensje do Orbana czy Fico, że ad. 2024 i 25 nadal ich kraje korzystają z rosyjskich węglowodorów, ale – po pierwsze to głównie Niemcy i Francja są dziś krajami, które cały czas prowadzą wymianę handlową Rosją (tyle, że przez Kirgistan, Kazachstan czy Uzbekistan, żeby ominąć własne sankcje), po drugie – do dziś nikt w Unii nie pomyślał jak pomóc tym krajom wyjść z tej szkodliwej relacji i pomóc w dywersyfikacji dostaw tego surowca, a po trzecie do niedawna większość krajów Unii lizała tylną część ciała Putina w każdym możliwym aspekcie, więc wypominanie czegoś Słowacji czy Węgrom to zwykła hipokryzja i polityczna amnezja. Dziś Unia powinna wesprzeć te kraje w jak najszybszym rozwiązaniu sytuacji i to długofalowym (a więc zastąpienie dostaw gazu z Rosji innymi, na podobnych warunkach finansowych), a flagowym krajem reprezentującym taką politykę powinna być Polska – zamiast obecnego kierunku, który wynika z wiernopoddańczym podążeniem za Kijowem i wszystkim, co ten wymyśli. Co samo w sobie jest żałosne, bo to Polska posiada autentycznie wszystkie atuty, ma stokroć lepszą sytuację, stabilną ekonomię, jest krajem nieporównywalnie bogatszym i będącym w szeregu organizacji jak UE czy NATO. Tylko co z tego, skoro nasze elity polityczne tradycyjnie prowadzą politykę pozbawioną planu, pomyślunku, celu, a obliczoną albo na emocje, albo wierność cudzym interesom, albo co najwyżej na zgodność z ostatnim sondażem. Stąd nic dziwnego, że tylko Kijów wyciąga z tych relacji z Polską korzyści.
My już od jakiegoś czasu powinniśmy politykę względem Ukrainy oprzeć na założeniu, że do końca wojny coraz bliżej i myśleć w jakim charakterze i miejscu chcemy wtedy widzieć Ukrainę, jej wpływ na region, nasz kraj i geopolitykę oraz ekonomię.
Zakończę scenariuszem czy może pytaniem w bardzo ciemnych barwach, ale w polityce najlepiej zawsze zaczynać od przewidywania co może się nie udać. Otóż kiedy już Ukraina przegra wojnę, straci ziemie, nie wejdzie do NATO, i zapewne do Unii też nie prędko, a kraj pozostanie zrujnowany z ogromną częścią populacji, która wcale tam nie wróci, zniszczoną ekonomią, długami i brakiem perspektyw – to czy wtedy elity polityczne kraju, czyli generalnie oligarchiczne sukinsyny pozbawione skrupułów, zasad i barier nie uznają, że warto odbić sobie to wszystko na kierunku zachodnim? Czy nie będą chciały prowadzić maksymalnie agresywnej i zaborczej polityki wobec Polski i reszty krajów regionu, szukając tu zarówno wymiernych, jak i propagandowych sukcesów, które choć trochę by zrekompensowały ból i stratę po przegranej wojnie? A jeśli tak, to przecież oczywiste, że w ramach tego wejdą we współpracę z Niemcami, a nasza ojkofobiczna scena publiczna stanie po stronie Kijowa, bo stanąć po stronie Polski to dla Jachir, Kohutów, Lisów, Żukowskich i innych grzech najgorszy. A co jeśli już teraz niespecjalnie przejmujący się Polską ukraińscy nacjonaliści stwierdzą, że może by tak spróbować straty terytorialne na wschodzie i południu odbić sobie w jakiś sposób na zachodzie? Mało prawdopodobne? Trzy lata temu wszyscy mówili tak o wojnie na wschodzie, że jest mało prawdopodobna. Jeśli Ukraina w jakikolwiek sposób zechciałaby mieć takie aspiracje, to po czyjej stronie stanie taka „grupa granica”, staliniści z antify, Ochojska, Stuhr czy Środa? To już sobie sami odpowiedzcie. A pamiętajmy, Ukraina po wojnie zostanie tak czy inaczej z największą na zachód od Rosji armią lądową, ponad milionem żołnierzy pod bronią, których po powrocie do cywila czeka bieda, często bezrobocie i brak perspektyw. O tym, że to potencjalnie zarzewie ogromnie napiętej sytuacji na granicy polsko-ukraińskiej, choćby w kontekście działania grup przestępczych (czy terrorystycznych) mówił już dawno Marek Budzisz. Może pora by temat na serio zaczął być podejmowany przez polski rząd?
Kończy się niestety mit polsko-ukraińskiej przyjaźni i przyszłości, co wynika tak z działań ukraińskich polityków i decydentów, jak i z tego co wyrabia nasza krajowa „elita” i jej zaplecze intelektualne. Jakkolwiek są na Ukrainie sfery uczciwych polityków, którzy chcieliby budować strategiczne porozumienie z Polską, to niestety nie oni rządzą, podobnie jak u nas, nad Wisłą, nie rządzą ludzie kierujący się interesem narodowym. I na koniec może tego bym życzył tak Polsce, jak i Ukrainie – całkowitej zmiany rządzącej klasy. Wyjdzie na zdrowie obu krajom, regionowi i budowie Międzymorza.